top of page
  • Zdjęcie autoraLaura Polaczkiewicz-Zuchowska

Diablica na morzu, czyli wartościowa szkoła jaką dało mi morze.



Wpis na temat kursu na Jachtowego Sternika Morskiego pojawił się wcześniej na mojej stronie na Facebooku. Publikuję go tu na blogu ponieważ jak w przypadku poprzednich wpisów chciałam, aby był w bezpieczniejszym miejscu niż strona FB i aby nie zniknął z bliżej nieokreślonych przyczyn. Kurs obyłam w sierpniu 2021 wraz z moim kochanym bratem Michałem.


Miłego czytania



Uzyskanie uprawnień sternika morskiego od dawna czekało na realizację i było tak trochę na drugim planie. Góry wygrywały, a morze czekało na swój czas. I chociaż godzin w rejsach morskich miałam na swoim koncie znacznie więcej niż wymagane 200h konieczne do uzyskania kolejnego patentu, to nigdy nie było okazji zmierzyć się z tym wyzwaniem. Ten rok przypadkiem okazał się dobrym momentem na realizację planu pt. „Jachtowy Sternik Morski”. Chociaż miałam pewne obawy, że z kursu wylecę z hukiem zanim jeszcze ten kurs się zacznie (byłam wtedy w 14 tygodniu ciąży). Nic z tego, nasz Kapitan i cała załoga okazali się przychylni i mogłam zrealizować plan. Obecnie muszę ograniczyć znaczny wysiłek i górskie wojaże (jak tylko będę mogła wracam w góry, do wspinania i na drążki), a morska przygoda wydawała mi się na tyle łagodna, że bez obaw wskoczyłam na pokład S/Y Ocean Team II vel Diablica. I tu powinnam już zauważyć, że może jednak nie będzie to łagodność na jaką liczyłam.



Już na pokładzie Diablicy okazało się, że jesteśmy całkiem doświadczoną załogą i kapitan Krzysztof podjął decyzję, że zrobimy sobie krótką manewrówkę w porcie i płyniemy na zatokę, bo nie ma co tracić czasu na szuwarowo-portowe pływanie tylko należy w pierwszej kolejności zrobić trochę godzin po zatoce i teorię przekuć w praktykę, zrobić jeden nocny przelot i dopiero po tym wrócić do szlifowania manewrów portowych. W tak zwanym międzyczasie mieliśmy zajęcia teoretyczne z nawigacji klasycznej, map, locji, przepisów, zasad pierwszej pomocy, bezpieczeństwa i ratownictwa, łączności krótkiego zasięgu oraz meteorologii. Nie wiedzieliśmy jeszcze ile z tego i jak dokładnie będziemy ćwiczyć w praktyce.


No to lecimy, dnia trzeciego po zajęciach teoretycznych i praktyce portowej oddaliśmy cumy i skierowaliśmy się na północ w stronę Helu. Wiatr był stabilny około 5-6B. Przechył stanowił już sporą atrakcję. Zdecydowanie nie było to żeglowanie rodzinne, ale dla nas nadal bardzo przyjemne. W praktyce mogliśmy obserwować zmiany pogodowe, o których uczyliśmy się z książek. Połowa sierpnia na Bałtyku była sztormowa w tym roku. Nad południową Szwecją rozbudowywał się wtedy niż baryczny. Niż baryczny? A co to takiego? Wbrew pozorom nie jest to po prostu ośrodek niskiego ciśnienia atmosferycznego. Jest to cały układ baryczny gdzie mamy do czynienia z konkretnymi zjawiskami pogodowymi. Wiatr wbrew pozorom nie wieje tu po prostu z ośrodka wysokiego ciśnienia do niskiego ciśnienia, ale w rozbudowanym niżu barycznym wieje nawet równolegle do linii stałego ciśnienia i przybiera układ cyklonalny (czyli przeciwny do wskazówek zegara na półkuli północnej). Taką właśnie sytuację mieliśmy okazję obserwować. Lege artis śledziliśmy pogodę i przewidywaliśmy, co i kiedy będzie się działo. Plan był dobry, a wszystko układało się po naszej myśli. O zmierzchu, po krótkiej wymianie informacji przez VHFkę weszliśmy do portu Hel i zajęliśmy przydzielone nam miejsce. Kolację zjedliśmy w restauracji pt. „Kutter”. Cały czas wiatr stabilnie wiał i nie miał zamiaru przestać.


Rankiem następnego dnia, po małym teoretycznym wykładzie nasz kapitan Krzysztof podjął decyzję o wyjściu z portu. Nie było sensu stać w niewygodnym porcie (kierunek wiatru nie był korzystny i powodował wchodzenie fali do portu), a skoro tak pięknie wiało, nawet momentami wychodziło słoneczko to trzeba było korzystać z warunków.



Cali szczęśliwi, ostrym kursem do wiatru, w zgrabnym przechyle wyszliśmy poza główki portu i skierowaliśmy się w stronę Gdyni. Nasza radość nie potrwała długo, przerwał ją dziwny metaliczny dźwięk. W pierwszej chwili nie za bardzo było wiadomo co się stało, tylko jakoś tak na moment w naszą stronę obniżył się bom…Szybko zidentyfikowaliśmy problem ze stałym olinowaniem masztu, straciliśmy sztag. Szybkie komendy kapitana, szybka reakcja sternika, silnik start, odpadliśmy do pełnego wiatru, żagle precz i podjęliśmy próbę uratowania masztu. Przez chwilę było światełko w tunelu, spróbowaliśmy wykorzystać ruchome olinowanie i w sposób prowizoryczny zastąpić utracony sztag, ale niestety patent nie wytrzymał sił napierających na nasz maszt. Ja dostałam rozkaz zejścia pod pokład i przygotowania łączności i narzędzi, a mężczyźni podjęli walkę. Niestety byliśmy zmuszeni położyć maszt, co wyszło dość łagodnie (jeśli o spadającym maszcie można powiedzieć, że leci łagodnie). Dodatkowo okazało się, że straciliśmy możliwość manewrowania na silniku, gdyż bom upadającego masztu uderzył w manetkę gazu i zmiany biegów i ją po prostu zmasakrował. Próby przełożenia biegów na silniku też nic nie dawały także mogliśmy tylko wywiesić dwie czarne kule jedna nad drugą i wzywać pomocy przez radiotelefon VHF. Niestety w Marinie Hel nie było dostępnego RIBa (to taka łódź hybrydowa, pontonowa motorówka ze sztywnym dnem i pokaźnym silnikiem) aby nas zaholować w bezpieczne miejsce, także trzeba było włączyć procedurę pilną czyli

URGENCY. PAN-PAN, PAN-PAN, PAN-PAN. Wszystkie stacje, Wszystkie stacje, Wszystkie stacje. Tu jacht Ocean Team II, podaliśmy położenie, rodzaj zagrożenia i rodzaj oczekiwanej pomocy. W raz z masztem straciliśmy jednak antenę VHF, a tym samym nasza łączność też była ograniczona z około 30-40 NM do 3-4NM. Nas można było usłyszeć, ale my nie słyszeliśmy odpowiedzi. W tym momencie do opowieści włącza się ORP Hańcza z 8. Flotylli Obrony Wybrzeża, marynarze akurat płynęli na ćwiczenia w stronę Helu i nas zauważyli, pomogli nam w łączności i asystowali nam aż do przybycia SARu (SAR czyli Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa). ORP Hańcza to, w stosunku do naszego jachtu, duża jednostka, prawie czterdziestometrowy, stalowy trałowiec przeznaczony do poszukiwania i niszczenia min różnego typu. Nie mogli do nas podpłynąć czy nas holować, bo poczyniliby jeszcze większe spustoszenie na naszej już mocno pokaleczonej łódeczce. A nikt z nas nie chciał dorzucać jeszcze elementów ze szkolenia Sea Survival i odpalać tratwy ratunkowej. Do tego momentu w praktyce przećwiczyliśmy już i tak bardzo duży zakres teoretycznego materiału.


(Na FB jeden z odbiorców zadał mi pytanie dlaczego nie użyliśmy do komunikacji po prostu telefonów komórkowych, byliśmy przecież w zasięgu sieci komórkowej. Odpowiedziałam, że w sumie nie wiem, że zadziałał automatyzm, gdyż od kilku dni byliśmy w warunkach szkolenia i taka reakcja była dla nas oczywista. Faktycznie pewnie łatwiej byłoby nam się kontaktować przez telefon komórkowy. Wyszło natomiast mocno szkoleniowo.).



Nasz biedny maszt uczepiony burty i częściowo moczący się w wodzie stwarzał duże zagrożenie i mógł uszkodzić burtę, a w konsekwencji mogliśmy zacząć nabierać wody. Podczas holowania również mógł wyświadczyć nam niedźwiedzią przysługę. Z tego powodu kapitan podjął decyzję o odcięciu i zatopieniu masztu. Szkoda sprzętu…antena VHF, radar, wiatromierze, liny, żagle i dużo innych drobnych części poszło na dno. Ale nikomu nic się nie stało, nie licząc drobnych zadrapań na rękach nie mieliśmy strat w ludziach.

Pojawiła się motorówka SAR i wzięli nas na hol. Nie był to koniec naszej pechowej sytuacji, w główkach awanportu Hel hol po porostu się zerwał. Dobrze, że nie zdryfowaliśmy na główkę portu. Później nie było lepiej. SAR odstawił nas do wysokiego nabrzeża remontowego. Nabrzeże wraz z wysokimi falami dopełniło dzieła zniszczenia. Dobrze, że szybko znalazła się mała motorówka, która odstawiła nas prawie w to samo miejsce, z którego rankiem radośnie wypłynęliśmy.


Czekało nas jeszcze załatwienie formalności, opisanie zdarzenia i cała ta cudowna papierologia, którą każdy z nas tak lubi. Cumy rwały się jak sznurówki także i w nocy pełniliśmy wachty, i w razie zerwania się takiej cumy na szybko dorzucaliśmy nowy sznurek. W tych „wygodnych” warunkach przeczekaliśmy dwa dni i dwie noce, cały czas trzymając wachty przy cumach, ale też powtarzając teorię i analizując nasz przypadek. Gdy trochę się uspokoiło jednogłośnie podjęliśmy decyzję o powrocie już drogą lądową do naszego portu w Górkach Zachodnich, a zabezpieczony jacht miał czekać na lepszą pogodę i hol do macierzystego portu.



Bardzo szybko w tzw. internetach pojawiły się zdjęcia naszego zmasakrowanego jachtu holowanego, a później zacumowanego w porcie. Większość komentarzy była raczej nasycona troską o członków załogi i żałowaniem strat na jachcie. Nie obyło się bez komentarzy typu: „doskonale wiedzieli w jakie warunki się pchają” i sugestiami jakoby wszytko było winą załogi i kapitana. W tym miejscu chciałabym powiedzieć Wam, moi drodzy trole internetowi i kanapowi eksperci, wydaje się Wam, że znacie się na wszystkim, a nawet nie wyściubiliście nosa poza waszą wygodną kanapę i cztery kąty… nie zawsze takie rzeczy dzieją się z czyjejś winy czy z powodu błędnych decyzji kapitana i załogi. U nas był to niestety nieszczęśliwy przypadek. Jacht przed sezonem przeszedł generalny remont i nie była to fuszerka. Wiatr był wymagający, ale nie było porywów, a nam nie brakowało doświadczenia, w końcu to też było szkolenie gdzie nie chodziło o wygodę. Ostatecznie mieliśmy dużo szczęścia, ale przede wszystkim doskonałego kapitana. Krzysztof okazał się ostoją spokoju, podejmował szybkie, racjonalne decyzje i wydawał jasne komendy, a my nie panikowaliśmy, nie marudziliśmy tylko wykonywaliśmy polecenia. W końcu cała sytuacja mogła mieć miejsce podczas naszego nocnego przelotu, a wtedy nie byłoby tak wesoło. Dostaliśmy porządną szkołę, obyśmy nigdy nie byli w sytuacji, w której będziemy zmuszeni wykorzystać tę wiedzę i doświadczenia ponownie.



Kurs dokończyliśmy na S/Y Ocean Team vel Miętus. W tempie ekspresowym musieliśmy opanować manewrowanie jednak troszkę innym jachtem i nadrobić zaległości. Ostatniego dnia podeszliśmy do egzaminu praktycznego, a następnie teoretycznego. Cała załoga zadała, a świat zyskał nowych sterników morskich. Teraz czekam na nowy patent (poprawka… patent jest już w moich rękach). Diablica też miała dużo szczęścia, bo szybko znalazł się nowy maszt i już po około 3 tygodniach od zdarzenia wróciła na wodę. Miejmy nadzieję, że nie będzie już pokazywała rogów.


Pierwotnie nie chciałam o tym wszystkim pisać…nie…nie było to dla mnie traumatyczne przeżycie tylko dobra szkoła. Po prostu nie myślałam, żeby to kogoś interesowało. Jednak wiele osób zadawało mi pytania o to jak było i co się wydarzyło, a wizyta w Warszawie na kursie z astronawigacji dodatkowo mnie natchnęła. Ekipa Ocean Team to solidna firma, wiedzą co robią i do tego kochają swoją robotę. Z takimi ludźmi nie można się obawiać wyjścia w morze. A co jeśli podczas rejsu pojawią się inne usterki, zabraknie prądu i stracimy nasze główne narzędzie do nawigacji, czyli GPS?… A my nie będziemy mieli lądu w zasięgu wzroku?…Jedną z zasad dobrej praktyki nie tylko morskiej jest nieustannie poszerzać swoją wiedzę. Dlatego zawitałam do Warszawy aby poznać tajniki astronawigacji.


Widzę, że znów bardzo się rozpisałam. Na tym dziś zakończę, ale już niedługo napiszę kilka sów o astronawigacji. Temat jest interesujący i uwierzcie mi od momentu zmierzenia kąta przy pomocy sekstantu do zaznaczenia pozycji na mapie trzeba przejść długą drogę obliczeń i interpretacji. Okazji do popełnienia błędu jest więcej niż sądziłam. Dlatego jest to temat na osobny wpis.


Serdecznie pozdrawiam,

Laura Polaczkiewicz-Zuchowska



PS. Chłopaki! Chcę Wam bardzo podziękować za wspaniały kurs i wspólne przygody.


Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page