top of page
  • Zdjęcie autoraLaura Polaczkiewicz-Zuchowska

Rejs po Wyspach Kanaryjskich, czyli nie samą pracą człowiek żyje!!! (02.2021)

Ten cykl wpisów publikowałam w 2021 na swojej stronie na Facebooku, postanowiłam znaleźć jednak dla nich bezpieczniejsze miejsce w sieci niż strona FB. Tam już zdarzyło mi się, że post został skasowany lub z jakiś nieznanych mi przyczyn po prostu zniknął. Opisy poddałam też analizie oraz niewielkiej korekcie - jak wiadomo zawsze znajdą się jakieś literówki i nie tylko.


Życzę Wam miłego czytania.



Rejs po Wyspach Kanaryjskich, czyli nie samą pracą człowiek żyje!

Aby wydajnie i z radością wykonywać swoją pracę konieczna jest przerwa i odpoczynek. Rok 2020 nie był zbyt przychylny dla nas wszystkich, np. mój urlop został trzykrotnie anulowany. Z racji wykonywanego zawodu nie miałam też możliwości pozostania w domu podczas lockdownu i wręcz odwrotnie nagle okazało się, że pracy jest więcej i dochodzą coraz to nowe obowiązki, a nieznane wprowadza niepokój. Panująca pandemia covid19 przejęła kontrolę nad moim życiem i pracą. Natomiast rok 2019 spędziłam na przygotowaniach do egzaminu specjalizacyjnego i pracy nad doktoratem. Tym bardziej myśl o wyjeździe śladami Krzysztofa Kolumba rozgrzewała serce i wyobraźnię, szczególnie, że zawsze dużo podróżowałam i bardzo mi tego brakowało.


Właśnie wróciłam z Wysp Kanaryjskich i postanowiłam trochę przybliżyć Wam ten piękny zakątek.


Jest to archipelag górzystych, wulkanicznych wysp na Oceanie Atlantyckim (28°06′N 15°24′W), które tworzą dwie prowincje hiszpańskie. Tym razem odwiedziłam prowincję Santa Cruz de Tenerife, w której skład wchodzą Teneryfa, La Gomera, La Palma i El Hierro. Z wielką chęcią przedstawię Wam trzy wyspy (La Gomera, La Palma i El Hierro), te mniej uczęszczane gdzie turystyka masowa nie dociera. Teneryfa zostanie na inny czas, na czas wspinania.


Jak podróżowałam? Zawsze w moim stylu, aktywnie i z klasą, czyli tym razem na pokładzie zgrabnego jachtu s/y Bahari jako pierwszy oficer. Żeglarstwo to jedna z moich pasji, chociaż w ostatnim czasie nie mogłam poświęcić jej wystarczająco dużo uwagi i trochę się od niej oddaliłam. Takie powroty są bardzo odświeżające dla umysłu. Po wyspach przemieszczałam się pieszo i wypożyczanymi samochodami. Był to też wyjazd rodzinny i przyjacielski (tę część opowieści zostawię dla siebie, chcę zachować odrobinę prywatności, ale też pierwsze skrzypce niech należą do tego pięknego skrawka lądu na oceanie).

Oto trasa naszego rejsu: Start: San Miguel (Teneryfa) -> Santa Cruz de La Palma (La Palma) -> La Estaca (El Hierro) -> San Sebastian (La Gomera) -> Finish: San Miguel (Teneryfa)



Na pokładzie jachtu Bahari (dzięki Greg) i w czapce od HeadCrash, bo w końcu mamy zimę (dzięki Gocha, ta czapa jest moją ulubioną i zdecydowanie najczęściej ze mną jeździ) kolejny raz zwiedziłam Wyspy Kanaryjskie.



"Kotwica w górę hej, weźmy kurs na wstający dzień! W górę raz! Niech słońce wiedzie nas!”



Czas ruszać w drogę. Opuszczamy nasz macierzysty port San Miguel de Tenerife i płyniemy na spotkanie przygody. Za cel obraliśmy Zieloną Wyspę - La Palmę, ale zanim o samej wyspie koniecznie chcę wspomnieć o trasie naszego przelotu, w końcu droga też jest celem. Z San Miguel do Santa Cruz de La Palma drogą morską jest to około 80 Nm, czyli około 150 km, gdyby wsiąść w samochód i przejechać taki odcinek autostradą prawdopodobnie nie zauważylibyśmy wiele, ot szybka przejażdżka. To jest metafora współczesnego życia, pędzimy do celu nie zauważając drogi i tego, czego podczas jej pokonywania możemy doświadczyć, czego możemy się nauczyć. Planując drogę morską bardzo istotna jest znajomość topografii i panujących warunków pogodowych na danym akwenie. W obrębie wysp Kanaryjskich przeważnie wieją wiatry północne, co determinuje kierunek naszego rejsu. Mówi się w żeglarstwie, że czasem trzeba odpłyną żeby dopłynąć do celu. Patrząc jednak szerzej to i w życiu tak jest, nie ma jednej prostej drogi do celu, a czasem nawet należy się cofnąć, aby następnie móc ruszyć ostro do przodu.


Życie na jachcie zmienia się wraz z opuszczeniem portu, załoga dzieli się na wachty i co 4 godziny według ustalonego grafiku kolejna wachta nawigacyjna przejmuje stery, z wyjątkiem wachty kambuzowej, ta zajmuje się strawą, czyli napełnieniem naszych brzuszków, sprzątaniem i pilnowaniem porządku w mesie. W warunkach drogi to zadanie nie jest już takie proste, podłoga ucieka spod nóg, a gorąca zupa staje się bronią dalekosiężną, latające talerze to nie statki przysłowiowych kosmitów tylko realne zagrożenie. Dlatego tak ważne jest utrzymanie porządku i zasztauowanie wszystkich wolno stojących przedmiotów. Nie wspominam już o tzw.chorobie morskiej, która niestety czasem zupełnie uniemożliwia funkcjonowanie podczas przelotu. O chorobie morskiej napiszę więcej, w cyklu medycznym, teraz skupmy się na drodze.


Wystartowaliśmy z Mariny w San Miguel de Tenerife, trasa wiodła nas wzdłuż wybrzeża na południowy-zachód (WSW), mijając Faro Viejo Rasca (latarnię morską) obraliśmy kierunek na północny-zachód (NW) nadal wzdłuż wybrzeża Teneryfy. Późnym popołudniem przepływaliśmy pod majestatycznymi klifami Los Gigantes, które w świetle zachodzącego słońca, z perspektywy wody rąbią jeszcze większe wrażenie, górują nad naszym jachtem. Dalej Wąwóz Masca, który otwiera się w stronę oceanu. Wąwóz jest jedną z najchętniej odwiedzanych atrakcji turystycznych na Teneryfie, a miasteczko o tej samej nazwie często bywa zatłoczono (mimo, że mieszka tam na stałe tylko około 100 osób). Przed godziną 2200 (w takiej formie zapisujemy czas w dzienniku jachtowym) dopływamy do Punta de Teno. Według locji jest tam kotwicowisko, tu też zaplanowaliśmy przeczekać noc. Wraz z rzuceniem kotwicy nie kończy się system wachtowy, ktoś zawsze musi czuwać przy kotwicy, gdy reszta załogi smacznie śpi. Może nie tak smacznie...tłukące o niedaleki brzeg fale, jacht wraz ze swoimi skrzypnięciami i trzeszczeniami, łańcuch kotwiczny...to wszystko odgrywa symfonię, która nie każdemu pozwala spokojnie spać. Kołysanie niczym nie przypomina tego podczas postoju w bezpiecznym porcie. Moja wachta czuwała, obserwacja otoczenia była nużąca, oko uparcie chciało się zamknąć. W pobliżu widać było białe grzywy fal uderzających o wulkaniczny brzeg, a nad nim małe światełko domostwa i latarnię morską pulsującą jedynym w swoim rodzaju świetlnym kodem. Kod ten niesie konkretną informację o położeniu latarni i obserwatora. Mimo doskonałej pogody i ciepłego powiewu pamiętaliśmy o ubiorze. Nawet przy tak sprzyjającej aurze bardzo łatwo o wychłodzenie gdy tkwi się w bezruchu. Sztormiak, ciepłe spodnie, rękawiczki i czapka bywają konieczne, czasem nawet latem.


O północy podjęliśmy jednak decyzję o podniesieniu kotwicy i obraliśmy kurs 295st (czyli na północny-zachód WNW). Przed nami było jeszcze około 50Nm drogi. Żeglowanie nocą ma swój wielki urok, na wodzie nie ma takiego zanieczyszczenia światłem i gwiazdy wydają się być wyraźniejsze, bliższe niż zwykle, migoczą i błyszczą, hipnotyzują człowieka. Nic dziwnego, że kiedyś ludzie czcili słońce, księżyc i gwiazdy. W takich warunkach można fizycznie poczuć ich obecność. Z jednej strony jesteśmy wolnymi ludźmi, a z drugiej strony nasz los niezmiennie zależy od ciał niebieskich. Światło słońca ogrzewa i podtrzymuje życie na naszej planecie, księżyc reguluje pływy, a dzięki gwiazdom możemy np. nawigować nocą. Nie jest to uzależnienie przykre czy uciążliwe, ale jest pięknym połączeniem każdej najmniejszej części tego świata w jedną harmonijną całość. Czasem lubię trochę pofilozofować. Do ciał niebieskich ich zastosowania w praktyce i samej nawigacji wrócę kiedyś, bo jest to temat, który darzę wielką sympatią. Zawsze chciałam wiedzieć gdzie jestem, a mapy od dziecka mnie fascynowały. Któż z nas jako dziecko nie chciał otrzymać od losu pirackiej mapy skarbów i podążyć za jej wskazówkami? Nam piracka mapa nie była potrzebna, obecnie mamy systemy satelitarne, które ułatwiają nawigację…chociaż każdy szanujący się skipper ma zawsze pod ręką mapy analogowe i podstawowe instrumentarium do wyznaczenia prawidłowego kursu. Obowiązkiem pierwszego oficera na jednostce pływającej jest właśnie nawigacja.


Wracając do naszej drogi…po całej nocy żeglugi, przed południem następnego dnia, dopływamy do portu w Santa Cruz de La Palma. Po wcześniejszym kontakcie z oficerem dyżurnym mariny jachtowej otwierają się przed nami wrota do portu, mamy zielone światło. Tak…wrota. Port w Santa Cruz de La Palma jest wyposażony we wrota, poprawia to bezpieczeństwo i komfort jednostek przebywających w obrębie portu, co jest szczególnie cenne podczas złych warunków pogodowych. Minimalne kołysanie w porcie usypia każdego, nawet najbardziej bojaźliwego członka załogi.


Wyspy kanaryjskie, wyspy wiecznej wiosny - La Palma, czyli La Isla Bonita.

Nasz rejs przypadł na luty 2021, we wrześniu 2021, a dokładnie 19 września, czyli w moje urodziny doszło do erupcji wulkanu Cumbre Vieja dlatego opis może być nieaktualny w stosunku do niektórych miejsc. Napisałam też kilka słów o samej erupcji, ale o tym będzie w osobnym poście.


La Palma 28°41′39,12″N 17°51′34,74″W (a właściwie San Miguel de La Palma) jest geologicznie najmłodszą wyspą archipelagu. Jest to jedna z najwyższych wysp świata, a jej wysokość całkowita od dna oceanicznego to 6500 m, najwyższy punkt na wyspie to Roque de Los Muchachos (2426 m n.p.m.). Dzięki bogatej roślinności nazywana jest zieloną wyspą lub La Isla Bonita, czyli piękną wyspą.


Ze względu na ukształtowanie terenu La Palma jest doskonałym miejscem dla sportowców. Wyspa oferuje piękne terenowe trasy rowerowe i biegowe oraz drogi wspinaczkowe. Co roku odbywa się tu ultramaraton o wdzięcznej nazwie Transvulcania. Bieg od 2012 roku jest częścią Skyrunner World Series. Jest się czym pochwalić...jego około 75km trasa wiedzie przez wulkaniczne grzbiety i szczyty od Faro de Fuencaliente do Los Llanos de Aridane, górę 4350m i w dół 4050m. Tu zawiązujemy pewien plan na przyszłość, zobaczymy co na to Tomasz, mi raczej przypadnie rola supportu.


Wracając do naszego rejsu i zwiedzania. Z gracją wpłynęliśmy do portu, a wrota zamknęły się niespiesznie za rufą naszego jachtu. Zostały tylko formalności, stosowne opłaty, tankowanie naszego niezawodnego diesla i można cumować. Port w Santa Cruz de La Palma jest niewielkim, eleganckim portem, keje to pływające pomosty, dzięki którym postój tu zyskuje na komforcie. Dlaczego? Dla żeglarzy to oczywiste, ale dla ludzi jeszcze niewtajemniczonych opowiem w kilku słowach...w szkole na lekcjach geografii wszyscy słyszeliśmy o zjawisku pływów na morzach i oceanach. Prawda? Oczywiście, że prawda, ale raczej nie był poruszany aspekt praktyczny. Każdy akwen ma charakterystyczną wysokość pływów, są morza pływowe oraz takie gdzie pływy są minimalne i można powiedzieć mało istotne dla żeglugi. W przypadku La Palmy mówmy o Oceanie Atlantyckim, skok pływów dla Wysp Kanaryjskich to od 1,8m do 2,2m. W praktyce oznacza to regularną pracę na cumach przy betonowym nabrzeżu, tak aby nagle nie zawisnąć na sznurkach i nie uszkodzić jachtu. Pomost pływający rozwiązuje ten problem...po prostu unosi się i opada wraz z fazą pływu. Rozwiązanie proste i takie oczywiste.


Formalności załatwione, paliwo w zbiorniku jest, czas zjeść coś dobrego i zwiedzić stolicę. Santa Cruz de La Palma to stolica i główny port wyspy. Jest to urokliwe miasteczko, które stanowi raj dla koneserów sztuki i architektury, liczne domy, pałacyki i kościoły z okresu kolonialnego cieszą oko. Wybieramy się na spacer wąskimi uliczkami miasta, podziwiamy drobne kamieniczki z uroczymi balkonikami. Docieramy do Muzeum Marynarki Wojennej, które mieści się w osobliwym bydynku. Jest to replika okrętu flagowego Krzysztofa Kolumba, 21-metrowej karaki „Santa Maria” na pokładzie, której dopłynął on do Ameryki. Czy aby na pewno do Ameryki? 25 grudnia 1492 karaka osiadła na mieliźnie u wybrzeży Hispanioli na Morzy Karaibskim, z jej desek załoga zbudowała później pierwszą osadę, La Navidad. W 2003 roku u wybrzeży Haiti odnaleziono wrak, który mógł być pozostałością słynnej Santa Marii. Do tej pory trwają prace nad ustaleniem prawdziwej tożsamości odnalezionego wraku.


Wróćmy jednak do naszej teraźniejszości, jest 3 lutego 2021, a my mamy misję do zrealizowania, urodziny trzeciego oficera. Tak nawiasem trzeci oficer na jachcie jest odpowiedzialny za finanse i aprowizację, dlatego przed nami trudne zadanie…ciastko-niespodzianka ze świeczką musi być idealne. Świętujemy przy tradycyjnych kanaryjskich tapas, a na deser wypijamy słodkie barraquito i zagryzamy torcikiem czekoladowym, a późnym wieczorem wracamy na pokład. Na następne dni mamy w planach wycieczki objazdowe. Koniecznie trzeba się wyspać, a jakiż to jest sen na lekko kołyszącym się jachcie…


Mówi się, że Wyspy Kanaryjskie to wyspy wiecznej wiosny. Nie dajmy się jednak zwieść tej wiośnie. Na półkuli północnej mamy teraz zimę, wyspa jest górzysta, a śniegowe chmury lubią tu czasem zawitać. Przygotowani na każde warunki wsiadamy do samochodów i jedziemy na spotkanie z wyspą. Urozmaicona przyroda La Palmy to przekrój przez kilka stref wegetacyjnych jak strefa roślinności śródziemnomorskiej, lasy sosnowe, lasy wawrzynowe i krajobraz powulkaniczny z masami zastygłej lawy, która jeszcze nie pokryła się zielenią.

Jako pierwszy punkt naszej podróży wybieramy Roque de los Muchachos i obserwatorium astronomiczne. W Europie kontynentalnej gołym okiem można dostrzec na niebie około 3000 gwiazd. Aby prowadzić bardziej precyzyjne obserwacje konieczne są odpowiednie warunki, które z powodzeniem znajdujemy na najwyższym punkcie La Palmy, Roque de Los Muchachos (2426m n.p.pm.). Na tej wysokości bardzo rzadko goszczą chmury, a powietrze jest czyste i klarowne, pozbawione pyłów. Nocą nie ma tu też zanieczyszczenia światłem, a lokalne prawo dokładnie reguluje zasady oświetlenia, zakazane są ostre neonowe reklamy, a światła latarni oświetlające jedynie ulice miast mają przyjazny żółtawy odcień i skierowane są ku ziemi. Nocą jest tu po prostu naturalnie ciemno. Oprócz obserwacji przestrzeni kosmicznej, takie warunki środowiskowe sprzyjają człowiekowi. Tu powinnam wspomnieć o komforcie życia i regulacji rytmu okołodobowego, jednak przed nami jeszcze wiele do zwiedzania. Dlatego ten temat pozostawię na inny post kiedy skupimy się na aspektach medycyny stylu życia. Tym razem wjazd na najwyższy punkt La Palmy nie jest możliwy. Ostatniej nocy spadł śnieg i droga do obserwatorium jest zamknięta. Niestety nie zobaczymy morza chmur u swoich stóp. Kilka lat temu byliśmy na Roque de Los Muchachos, widoki zapierają dech w piersiach, nasze wspomnienia tego wyjazdu są nadal żywe i tym bardziej jest nam przykro gdy wycofujemy się i modyfikujemy nasze plany.


Kierujemy się na północ wyspy, przecinamy Barranco del Agua, piękny rejon gdzie jest ponad 140 dróg wspinaczkowych poprowadzonych na pionowych bazaltowych murach skalnych sięgających nawet 40 metrów. Wspinanie muszę zostawić na inny czas…jedziemy dalej… do Lasu Los Tilos. Szlak prowadzi przez tropikalny las gdzie głównym gatunkiem jest Ocotea foetens (jeden z przedstawicieli rodziny wawrzynowatych, Lauraceae). Jest to pozostałość pierwotnego lasu tropikalnego, który w 1983 roku został ogłoszony przez UNESCO Rezerwatem Biosfery, a w 2002 rozszerzono go na całą wyspę. Idziemy wyznaczoną drogą, wzdłuż ścieżki prowadzi kanał irygacyjny, przechodzimy kolejno przez dwa tunele (tak tak, w podróż należy zabrać małą latarkę, nigdy nie wiadomo kiedy będzie użyteczna) i dalej wsród drzew i gigantycznych paproci. Tropikalny klimat sprzyja rozmyślaniom i relaksowi. Wszechobecna zieleń koi zmęczony umysł i wycisza gonitwę myśli. Dalej wspinamy się drewnianymi schodami do punktu widokowego Mirador Espigón Atravesado skąd przy dobrej pogodzie można obserwować nawet wierzchołek Teide. Kolejnym przystankiem podczas naszej przechadzki jest Cascada de Los Tilos. Przechodzimy przez dość ciasny wąwóz, skały porośnięte są przez żywozielone, wilgotne mchy, a w tle oprócz ptaków słychać dźwięki wodospadu. Prawdziwie rajska aura. Pod sam wodospad można podejść, jednak jest to atrakcja dla fanów zimnej kąpieli. Po obiedzie w miejscowej restauracyjce o nazwie….oczywiście Los Tilos… ruszamy dalej na północ. Wśród bujnej roślinności, licznych plantacji bananowców, drzew awokado i winnic prowadzi nas stroma widokowa droga aż do naturalnych basenów Charco Azul i dalej La Fajana, oraz do nielicznych czarnych plaż. Czarny wulkaniczny piasek jest wyjątkowo przyjemny w dotyku, przesypujące się drobiny nie pozostawiają żadnego nawet najdrobniejszego śladu na skórze, wydaje się to odrobinę nierealnym doznaniem. Ściemnia się i czas wracać do naszego pływającego domu. Nazajutrz czeka na nas południowa część wyspy.


Następnego dnia zwiedzanie zaczynamy od usytuowanego około 3 km od Santa Cruz sanktuarium położonego w obrębie Barranco de Las Nieves, czyli Real Santuario de Nuestra Senora de las Nieves. Jest to największy ośrodek kultu religijnego na La Palmie - piękny przykład kanaryjskiej architektury, otoczony malowniczymi krajobrazami górskimi oraz posiadłościami ziemskimi i tarasowymi polami uprawnymi. W sanktuarium przechowywana jest XIV-wieczna figurka Matki Boskiej Śnieżnej, z którą związane są miejscowe święta i zwyczaje. Terakotowa figurka zyskała przydomek śnieżna dla upamiętnienia opadów śniegu w 1646 roku, które wystąpiły w trakcie erupcji wulkanu w rejonie Fuencaliente. Od 1680 roku odbywa się tu Święto Zniesienia Matki Boskiej Śnieżnej (Fiestas Lustrales de la Bajada de la Virgen) kiedy to figurka uroczyście przenoszona jest na honorowe miejsce do kościoła w stolicy. W czasach głodu, chorób, wojen i najazdów pirackich miała ona dodawać otuchy mieszkańcom wyspy. W pierwszą niedzielę lipca, co 5 lat figurka jest niesiona w kolorowej procesji do stolicy. Towarzyszy jej wiele uroczystości religijnych, jedną z ciekawszych jest Taniec Karłów (La danza de los Enanos). Taniec Karłów ma wymiar symboliczny, wybieranych jest do niego 45 mężczyzn, którzy podczas procesji tańczą przed publicznością przez całą noc, w trakcie pochodu ubierają wielkie kapelusze (podobne do napoleońskiego kapelusza), rozmiar kapelusza oraz sposób w jaki tańczą ma sprawiać wrażenie jakby stali się karłami. Metamorfoza ta ma być symbolem przemiany człowieka z tego, który interesuje się sprawami doczesnymi w takiego, który uznaje swoją małość oraz kruchość i zwraca się ku duchowości. My na swoje drodze nie napotykamy żadnego karła, jedynie urocze i ciekawskie koty, które z radością biegają po kościele i wskakują na kolana turystów i pielgrzymów. Jak się później okaże, przez cały wyjazd będą nam towarzyszyć koty. A tak nawiasem kot był zwierzęciem chętnie zabieranym w morskie wyprawy, niektóre koty dostawały nawet paszporty, ale to już osobna historia…


Sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej, miejsce kultu religijnego katolików. Skąd na małych, wulkanicznych wyspach, należących do kontynentu afrykańskiego, chrześcijaństwo? Co było wcześniej? Kim byli pierwsi mieszkańcy wyspy? Podczas podróży zawsze zastanawiam się nad historią odwiedzanego miejsca. Teraz dopiero widzę też jak niewiele uwagi na lekcjach geografii i historii przywiązuje się do całościowego spoglądania na świat. Jak pomija się odniesienia do teraźniejszości. Tematowi wielkich odkryć geograficznych zazwyczaj poświęca się jedną lekcję, ok może dwie lekcje, czyli 90min. To zdecydowanie za mało. Tu wchodzi rola rodziców, ja miałam to szczęście, że moi rodzice rozbudzili we one ciekawość świata i umiejętność dostrzegania związków przyczynowo-skutkowych. Dużo razem podróżowaliśmy, a były to podróże, z których zawsze wynosiło się wiedzę i zrozumienie dla ludzi, miejsc i odmiennych kultur.


Spójrzmy na Wyspy Kanaryjskie i La Palmę od strony historii…

Pierwszymi mieszkańcami La Palmy byli Guanczowie, którzy pojawili się tu w roku 2000 p.n.e. Przywędrowali z Afryki Północnej (na to pochodzenie wskazują badania genetyczne oraz naleciałości językowe). La Palma w ich języku nosiła nazwę Benahoare. Były to epoka kamienia gładzonego (neolitu), rozwinęły się wtedy nowe techniki obróbki kamienia, uprawiano już rośliny i hodowano bydło oraz budowano stałe osady. Była to „rewolucja neolityczna”. Niestety niewiele jest pozostałości po neolitycznej kulturze, została prawie całkowicie wyparta. Guanczowie nigdy nie wypowiedzieli wojny Hiszpanom, ulegli oni w miarę bezkonfliktowej chrystianizacji. Ślady ich kultury możemy odnaleźć do dziś w regionalnym dialekcie używanym na wyspie oraz w kamiennych pozostałościach jak jaskinie, w których mieszkali, miejsca pochówku, narzędzia kamienne, a także dziwne malowidła i ryciny jaskiniowe nieznanego przeznaczenia. Przykładem ich egzystencji na wyspie jest 3-kilometrowy fragment brukowanej drogi prowadzący do punktu widokowego (Mirador del Time), czyli tzw. droga królewska (w sumie jedna z wielu na wyspie). Z punktu widokowego można podziwiać dolinę Aridane, pokrytą bananowymi plantacjami oraz wąwóz Las Angustias - Wąwóz Śmiertelnych Strachów - prowadzi z jednej strony do kaldery największego wulkanu na wyspie, a drugi jego koniec to port Tazacorte. Więcej o samych Guanczach można dowiedzieć się w centralnym muzeum wyspy Centro de Visitantes de La Caldera Taburiente oraz w skansenach archeologicznych La Zarza i La Zarcita oraz parku archeologicznym Cueva de Belmaco. Cueva de Belmaco obejmuje najstarsze pozostałości dawnej kultury La Plamy, które liczą sobie prawie 4000lat. Odwiedziliśmy to miejsce w mniej konwencjonalny sposób, ale tego opowiadać ze szczegółami nie będę, nie chcemy kolejny raz wchodzić w konflikt z prawem. Na pewno było warto, a do tego zapewniliśmy sobie dodatkowe emocje…


To jak to było z tą historią? Który z przedstawicieli starego kontynentu jako pierwszy przybył na tę wyspę? Czy to był Krzysztof Kolumb? Wzmianki o nim bardzo często spotykamy podczas zwiedzania Wysp Kanaryjskich, mimo to wszystko wskazuje na to, że nigdy tej wyspy nie odwiedził. Prawdopodobnie wyspy Kanaryjskie były znane już żeglarzom fenickim w czasach antycznych, nie ma jednak jednoznacznego potwierdzenia tej informacji. Wiemy natomiast, że pierwsi Europejczycy odwiedzili La Palmę w XIII w. Jednym z nich był Lancelotto Malocello. To właśnie jemu przypisuje się odkrycie Wysp Kanaryjski. Był on kupcem i żeglarzem pochodzącym z Genui (Republika Genui w okresie XII-XIII wieku była drugą obok Wenecji handlową potęgą morską w basenie Morza Śródziemnego). Podczas swojego rejsu wzdłuż wybrzeży Afryki Lancelotto odkrył Lanzarote i tam się osiedlił na dwadzieścia lat, w tym czasie prowadził handel z mieszkańcami Wysp Kanaryjskich. W 1312 roku zawitał też na La Palmę. Kolejnym Europejczykiem na La Palmie był hrabia z Królestwa Kastylii - Hernán Peraza, jego flota miała już odrobinę mniej pokojowe nastawienie, co też spotkało się z oporem wśród ludności tubylczej. Na pomoc hrabiemu przybył wtedy Alonso Fernández de Lugo z siłą 900 zbrojnych, desant dotarł w okolice plaży Tazacorte. Guanczowie w większości ulegli wtedy obietnicom Hiszpanów, stali się hiszpańskimi poddanymi i przeszli na chrześcijaństwo. Wyjątkiem był okręg Caldera de Taburiente, w języku tubylczym zwany Aceró, czylisilne miejsce”. Obejmuje on górzysty obszar wyspy, gdzie panują bardziej surowe warunki. Ludzie gór jak widać nie poddają się tak łatwo i walczą o swoje. Tanausú, tak miał na imię ostatni przywódca Guanczów, długo się opierał. Zastawiono na niego pułapkę, schwytano go z zamiarem przetransportowania go na dwór kastylijski jako potwierdzenia zdobycia wyspy. Wraz z innymi jeńcami popłynął do Hiszpanii, zmarł w wyniku strajku głodowego i jego stopa nigdy nie stanęła na starym kontynencie.


Wyspy Kanaryjskie ze względu na swoje położenie geograficzne na drodze prądu północnorównikowego (wywołanego przez passaty) stanowiły dla Hiszpanii bazę wypadową w podróżach do Indii Zachodnich. Kolumb skorzystał z dodatkowych 2km/h (czyli trochę ponad 1 węzła - tyle wynosi prędkość tego prądu morskiego) i dał się ponieść ku nowemu kontynentowi.


Że tak zapytam: wiecie, co określa się mianem Indii Zachodnich? Nazwa pochodzi końca XV wieku i obejmuje Wielkie Antyle (Kuba, Haiti, czyli wspomniana w ostatnim poście Hispaniola, Jamajka oraz Portoryko), Małe Antyle i archipelag Bahamów. Kolumb przepłynął wielką odległość, był z pewnością wymagający wielu poświęceń i odwagi rejs. Jednak nie był on w stanie dokonać tej najważniejszej podróży, podróży mentalnej i najprawdopodobniej do końca swoich dni był przekonany, że dopłynął do Indii. Dopiero Amerigo Vespucci dokończył tę mentalną podróż dla ówczesnego świata i uznał odkrycia Kolumba za zupełnie nowy kontynent. Stąd nazwa „Ameryka”.


Widzę, że ta dygresja zaczyna za bardzo wymykać się spod mojej kontroli. Ale tak to właśnie jest. Historia świata to historia podróży, wojen i handlu. W tym wszystkim jest jeszcze zanurzona religia i dlatego dygresje mogłyby ciągnąć się i rozgałęziać się w nieskończoność. Wszystko jest ze sobą w jakiś sposób połączone i oddziałuje na siebie nawzajem.


Początkowo nowi mieszkańcy wyspy trudnili się handlem niewolnikami, później zakazano tych praktyk, a pozostali nieliczni Guanczowie otrzymali status ludzi wolnych i wymieszali się z napływowymi Hiszpanami. Kolejnym źródłem utrzymania miała się stać trzcina cukrowa i produkowany z niej cukier. W XVI wieku Wyspy Kanaryjskie otrzymały przywilej niezależnego handlu z Ameryką, a port Santa Cruz de La Palma stał się jednym z najważniejszych portów handlowych Imperium Hiszpanii. Handel z Ameryką umożliwił rozwój innych gałęzi przemysłu jak budowa statków, produkcja żagli i takielunku Była to złota epoka wyspy, stolica nabrał kosmopolitycznego charakteru. Fakt ten przyciągał nie tylko uczciwych kupców i podróżników, ale też piratów. W XVII wieku przeniesiono cały handel z Ameryką na Teneryfę, a w Porcie Santa Cruz de La Palma wstrzymano zupełnie ruch statków, wyspa zaczęła podupadać. Mimo że w XVIII wieku król Carlos III zezwolił na handel to konkurencja innych miast handlowych Hiszpanii nie pozwoliła La Palmie osiągnąć dawnej świetności. W XIX wieku gdy uprawa trzciny cukrowej przestał być opłacalna, zaczęto przekształcać plantacje w winnice, gdzie głównie uprawiano odmianę Malvasia. Jej głównym odbiorcą była Wielka Brytania. Pod koniec XIX wieku uprawy winorośli porzucono. Obecnie znów wraca się do uprawy tej odmiany. Pod koniec XIX wieku rozpoczęto uprawę bananowców, rozszerzono ofertę eksportową o tytoń i jedwab.


I stąd pomysł na jeden z naszych przystanków: San Pedro. W San Pedro zwiedzamy muzeum poświęcone historii tytoniu na świecie i na wyspie (Museo del Puro Palmero), stajemy się świadkami tradycyjnej metody wyrobu cygar, a że wśród nas są amatorzy aromatycznego dymu, to zaopatrujemy się w takie wyroby. Obok San Perdo, wyrobem cygar zajmują się rzemieślnicy z El Paso. Przy wcześniejszej podróży odwiedziliśmy właśnie El Paso. Obecnie na La Palmie znajdziemy plantacje winorośli, sady awokado, bananowców i drzewek cytrusowych oraz klimatycznie wyglądające pola tytoniu. Jedwab też jest dostępny. Dodatkowo rozkwitła turystyka, zrównoważona, nieśpieszna i przyjazna indywidualnemu turyście. Pierwsze hotele pojawiły się tu na przełomie XIX i XX wieku. Nie uświadczymy tu hotelowców typu „złota klatka - all-inclusive”.

Kontynuujemy naszą podróż po południowej części wyspy. Przecinamy Parque Natural Cumbre Vieja. Tu przyroda się zmienia, nie ma już tropikalnych lasów, a królować zaczynają drzewa iglaste, z których głównym jest sosna kanaryjska (Pinius canariensis). Naturalnie występuje na wyspach Kanaryjskich, naturalizowano ją w Australii i w Afryce. Jako roślina subtropikalna zniesie temperatury ujemne do -10st.C, ale silnych mrozów już nie przetrwa, dość dobrze toleruje suszę. Została umieszczona na Czerwonej Liście Gatunków Zagrożonych. Sosna kanaryjska ma drzewo wysokiej jakości, jest ceniona za swoją wytrzymałość i twardość. W wyniku nadmiernej wycinki i niszczących pożarów zasięg sosny kanaryjskiej zawęża się. Rozległe lasy pozostały jedynie na La Palmie i na Teneryfie. Krajobraz, jaki przed nami się maluje, niczym już nie przypomina obserwowanych dzień wcześniej widoków lasów wawrzynowych. Tak jakbyśmy przenieśli się w zupełnie inny zakątek świata. Przed nami ośnieżony szczyt Montagna de Enrique, dookoła sosny kanaryjskie, powietrze jest tu chłodniejsze i ostrzejsze niż na wybrzeżu. Tylko czarne wulkaniczne podłoże przypomina nam gdzie tak naprawdę jesteśmy. Tu też przebiega fragment trasy ultramaratonu Transvulcania. Tym bardziej chciałoby się wziąć w nim udział. Co krok mijamy znaki informujące o punktach widokowych lub o punkach do prowadzenia obserwacji astronomicznych.


La Plama, wraz z Teneryfą, jest najbardziej czynną wulkanicznie wyspą, będąc tu nie można nie odwiedzić chociaż jednego wulkanu, a nasza droga i tak prowadzi cały czas wzdłuż Parque Natural Cumbre Vieja. Na naszej drodze staje Volcán San Antonio. Jest on jednym z licznych stożków i kalder w obrębie wulkanicznego grzbietu Cumbre Vieja (prowadzi tu szlak Ruta de Los Vulcanes). Cały grzbiet jest wciąż aktywny, ale uśpiony. Ostatnie erupcje w obrębie Cumbre Vieja miały miejsce w latach 1949 (Volcán San Juan, Duraznero, Hoyo Negro) i 1971 (Volcán Teneguía.). Wulkan San Antonio przejawił swoją niszczycielką moc ostatni raz w 1677. Nadal nad wyspą wisi groźba kolejnej erupcji, według różnych prognoz spowoduje ona zapadnięcie się części wyspy i gigantyczne tsunami, które odczuje cały świat. Człowiek ma w zwyczaju wyolbrzymianie, także nikt tu nie przejmuje się za bardzo prognozami, życie płynie, a co przyniesie przyszłość to się dopiero okaże. W końcu przeszłość nie jest już nasza, a przyszłość jeszcze nie nasz, mamy tylko teraźniejszość. W okolicy kaldery wulkanu San Antonio jest centrum informacyjne, tu można spojrzeć na świat z perspektywy życia wulkanu, poznać jego sekrety i nawet poczuć na własnym ciele trzęsienie ziemi. Niewielki symulator może zaskoczyć turystę. Jest tu punkt obserwacji nieba, dla tych którzy nie orientują się na rozgwieżdżonym niebie są uproszczone mapy i strzałki gdzie należy szukać Gwiazdy Polarnej oraz podstawowych gwiazdozbiorów nieba północnego. Jest też kamienny krąg, dzięki któremu w łatwy sposób ocenimy gdzie dokładnie jest wschód i zachód o każdej porze roku. Podziwiamy majestatyczną kalderę z jednej strony oraz wybrzeże z drugiej strony. Teraz już wiemy odrobinę o życiu wulkanicznym, gdy spoglądamy w stronę latarni i salin Fuencaliente widzimy pozostałości po ostatnich erupcjach, szare, czarne i brunatne zgliszcza, kilometrowe języki zastygłej lawy jeszcze nie porośnięte przez zieleń wyspy.


Następnym punktem są właśnie latarnia morska i saliny Fuencaliente. Miejsce to miało dużo szczęścia, erupcje wulkaniczne oszczędziły je prawie w całości. Tu błękit nieba, granat oceanu, czerń wulkanicznego podłoża stanową oprawę dla całej gamy kolorów soli. Tak tu sól nie jest tylko śnieżno biała, pozyskiwana w naturalny sposób z wody morskiej zamkniętej w płytki basenach, w labiryncie grobli może przybierać barwy żółci, różów, błękitów. W Jardín de la Sal można poznać proces produkcji oraz nabyć różne produkty, między innymi kwiat soli morskiej. Flor de Sal powstaje w wysokiej temperaturze, gdy słona woda i ciepłe powietrze doprowadzają do krystalizacji soli na powierzchni wody w salinie. Należy zbierać go ostrożnie jeszcze przed tym jak opadnie na dno zbiornika. Nazywany jest także owocem słońca, powietrza i wody. W takich okolicznościach przyrody świętujemy kolejne urodziny - deser jest słodki, a Cava wytrawna i perlista. Wznosimy toast i jedziemy dalej.


Po drodze zaglądamy jeszcze do Puerto de Tazacorte z ciekawości. Nasz Kapitan zbiera każdą nawet najdrobniejszą informację na temat infrastruktury na wybrzeżu, na pewno będzie to przydatne podczas kolejnych rejsów. Zazwyczaj w tym porcie jest bardzo spokojnie. Jednak tym razem pogodę mamy dość nietypowa - wieje silny wiatr, o falochron i plażę rozbijają się gigantyczne fale prezentując nam spektakl sił natury na tle zachodzącego słońca.


Zbliża się już wieczór, wracamy na jacht. Oczywiście naszym zwyczajem w drodze powrotnej w ciemności trochę się gubimy. Ale nic nie szkodzi, takie są uroki podróżowania i poznawania nowego. Teraz czas przygotować się do oddania cum i postawienia żagli. Przed nami Isla de Meridiano czyli „Wyspa Południkowa”, o której opowiem w dalszej części.


Tak naprawdę mogłabym jeszcze wiele napisać, ale nie chcę odbierać Wam przyjemności odkrywania. Mam nadzieję, że rozbudziłam tym chęć poznania La Palmy.


Jednak zanim napiszę o Wyspie Południkowej to muszę wtrącić kilka słów o drodze, bo to jest dla mnie esencja każdej podróży… i tej mniejszej i tej większej.


Żeglowanie daje możliwość odpoczynku od zgiełku miasta i pracy, pozwala się wyciszyć, a w tym wyciszeniu nagle docierają do nas zupełnie nowe bodźce. Na początku wydaje się to dziwne, może dla niektórych jest nawet niekomfortowe. Często jesteśmy przebodźcowani w naszym codziennym życiu, śpieszymy się dosłownie wszędzie. Ścigamy się sami ze sobą i z innymi, kto szybciej, kto więcej… Odhaczamy punkty programu i nie zastanawiamy się nad tym dlaczego to robimy. A tu nagle trzeba się zatrzymać, śledzić pogodę, stan morza, zaplanować przelot z punktu A do punktu B, a zakładana prędkość nie będzie przekraczała 5-10kn (czyli węzłów…na wodzie prędkość podajemy właśnie w węzłach czyli 1 Nm/h, 1 mila morska to jest 1,825 km.). Miejsca na jachcie nie ma za dużo. To wszystko sprawia, że człowiek stopniowo zwalnia, jest zmuszony usiąść w jednym miejscu i obserwować swoje najbliższe otoczenie, a następnie wyciągać wnioski z tego, co widzi. Jak odpłyniemy odpowiednio daleko od lądu tracimy też zasięg sieci komórkowej i już nie ma dla nas ratunku. Nie mamy wyboru, musimy być tu i teraz. Stopniowo przyzwyczajamy się do tego stanu. Zaczynamy doceniać jego walory, zaczynamy podziwiać niebo, szukać szczegółów na powierzchni oceanu, na ląd patrzymy z perspektywy wielkiego oceanu i małej łódeczki. O górach można spisać podobne obserwacje, ale teraz jeszcze jesteśmy na morzu…w góry wybierzemy się innym razem.


W tym wyciszeniu człowiek stopniowo zauważa towarzystwo innych stworzeń. One od zawsze obserwują człowieka, są czujne i uważne, często go unikają, bo nauczyły się niestety, że wraz z człowiekiem może przyjść zagłada. Kiedyś czytałam, że do tej pory żyją na świecie wieloryby, które pamiętają czasy polowań, pamiętają wielorybników, krew i tłuszcz rozpływające się w wodzach oceanicznych. Jest to jedna z niechlubnych historii łączących ludzi i zwierzęta.


Wyspy Kanaryjskie są jednym z lepszych miejsc gdzie można podziwiać wieloryby i delfiny przez cały rok. Można tu zakosztować „polowania" na te wielkie ssaki morskie, ale już nie z harpunem, tylko z aparatem fotograficznym i z kamerą. Ponad jedna trzecia wszystkich gatunków wielorybów i delfinów zamieszkuje lub odwiedza te wody. Mieliśmy to szczęście i przywilej spotkać między innymi delfiny butlonose (Tursiops truncatus). Są to bardzo towarzyskie ssaki morskie. Lubią płynąć w towarzystwie jachtów, często chwalą się swoimi umiejętnościami przez załogą. To najczęściej występujący przedstawiciel ze wszystkich gatunków delfinów oraz najszerzej na świecie. Żyją od 40 do 50 lat. Nie mają zmysłu powonienia, ale za to mają bardzo dobry wzrok, z taką możliwością akomodacji soczewki, że widzą ostro nad powierzchnią wody i pod wodą. Natomiast ich słuch jest jeszcze bardziej zdumiewający, odbierają nie tylko częstotliwości ludzkiej mowy, ale też ultradźwięki. Odbiór fal ultradźwiękowych wykorzystują do echolokacji.


Nie ma sensu abym przepisywała w tym miejscu encyklopedię, jest przecież dostępny ogrom książek i materiałów w internecie na temat ssaków morskich. W delfinariach, ogrodach zoologicznych i parkach na całym świecie, gdzie trzymane są delfiny, można je obejrzeć podczas pokazów. Ze wszystkich waleni to one najlepiej adaptują się do życia w niewoli i nawiązują z człowiekiem więź. Mimo to największą radość sprawia widok tych ssaków na morzu, bo są na wolności i jeśli zaprezentują pokaz swych umiejętności to tylko z własnej woli, a nie w wyniku tresury.


Kolejnym gatunkiem ssaka morskiego, który pojawił się w zasięgu naszego wzroku był grindwal. Te zwierzęta nie są już takie towarzyskie i ciekawskie jak butlonosy. Tworzą mniejsze stada, które przepływają w większej odległości od jachtów, nie chwalą się swoimi umiejętnościami przed człowiekiem. Widać jedynie regularnie pojawiające się nad powierzchnią wody czarne grzbiety i płetwy. Niestety są jeszcze miejsca na świecie gdzie jest kultywowana tradycja polowań na grindwale. Są to Wyspy Owcze. Myśliwi okrążają zwierzę i ranią je dzidami i harpunami, a następnie zaganiają je na płyciznę i tam zabijają. Silne więzi społeczne panujące w stadzie grindwali sprawiają, że jego członkowie nie chcą opuścić rannego osobnika, płyną wraz nim i często również są zabijane. Co ciekawe cały ten proceder nie ma związku z ekonomią czy zaopatrzeniem populacji ludzkiej w żywność, jest to po prostu część tradycji tego regionu. Smutna sprawa, na pewno warta przemyślenia.


Kolejną ciekawostką na naszej drodze była cała flota żeglarzy portugalskich. Bez obaw, nie będę znów nawiązywać do Krzysztofa Kolumba i wielkich odkryć geograficznych. Tym razem chcę przedstawić aretuzę (Physalia physalis), czyli parzydełkowca, który żyje w koloniach, i to ciekawych koloniach… zdarza się zobaczyć taką kolonię wyrzuconą na plażę. Pojedyncza kolonia ma długość do 30 cm i składa się z pneumatoforu (czyli pęcherzyka wypełnionego gazem), na nim znajduje się grzebień, który działa jak żagiel, a pod pneumatoforem w wodzie zwisa szereg tentakuł, nici i poskręcanych macek, które odpowiadają za żywienie i rozmnażanie. Najdłuższe tentakuły mogą osiągać nawet kilkanaście metrów i zazwyczaj te najdłuższe odpowiedzialne są za żywienie kolonii. I tak… dobrze zrozumieliście… to nie jest pojedynczy organizm tylko kolonia małych parzydełkowców, z których każdy zajmuje się jedną funkcją. Jedne tworzą pneumatofor lub żagiel inne zajmują się żywieniem, a jeszcze inne odpowiadają za rozmnażanie. Taka kolonia nie ma możliwości samodzielnego ruchu, korzysta z wiatru i pływów. Żegluje, ale nie może sterować, nie może też uciekać przed drapieżnikiem. Ale to nie jest dla niej problemem, aby chronić się produkuje silny jad, który może być niebezpieczny również dla człowieka. Toksyna zawarta w jadzie nie tylko wywołuje bolesne poparzenie, ale może spowodować istotne zaburzenia pracy układu naczyniowego - wywołując zaburzenia naczynioruchowe, włącznie ze wstrząsem. My przepłynęliśmy przez środek całej floty żeglarzy portugalskich. Kolonie wyglądają niepozornie na powierzchni wody, są też dość popularne, a to w połączeniu z ich toksycznością stanowi znaczne niebezpieczeństwo. Dlatego tak ważne jest obserwowanie powierzchni morza. W gorące dni na morzu, aż chce się wyrzucić na linie koło ratunkowe za rufą i wskoczyć do wody. Nie radziłabym tak beztroskich działań w pobliżu aretuz.


To nie koniec, nawet nocą można spotkać zaskakujące stworzenia. Nam udało się zobaczyć fluorescencyjny plankton. A dokładnie glony należące do gromady bruzdnic. Najlepiej znanym i najczęściej występującym przedstawicielem jest Noctiluca scintillans potocznie nazywana blaskiem morza, duchem morskim lub ogniem morza. Noctiluca scintillans wykazuje bioluminescencje po dotknięciu. Światło wytwarzane jest w cytoplazmie tego jednokomórkowca. Dlatego w nocy gdy woda rozbija się o kadłub jachtu lub o przybrzeżne skały można zaobserwować niebieskawe bardzo drobne błyski, punkciki. Ich intensywność zależy oczywiści od ilości planktonu. My obserwowaliśmy morze pokrywające się świetlistym brokatem. Niestety ten piękny spektakl jest często związany z wzrastającym zanieczyszczeniem, oraz stopniowo podwyższającą się temperaturą wód oceanicznych. Czynniki te promują zakwitanie wód i nadmierny przerost planktonu. To jest kolejny punkt do przemyśleń.


Takie cuda można zobaczyć podczas żeglugi, a to tylko ułamek z życia oceanu. Drobiazg zaobserwowany przelotnie podczas jednej doby. Im dłużej prowadzi się obserwacje tym więcej szczegółów staje się widocznych. Polecam zatrzymać się na chwilę i nawet jeśli nie jesteśmy na morzu to warto… warto popatrzeć nawet na drzewo za oknem, ale tak dobrze popatrzeć i okaże się, że jest tam cały świat, który na co dzień umyka naszym zmysłom.


W czwartek 22. kwietnia obchodzimy Międzynarodowy Dzień Ziemi (wtedy była publikowana ta część relacji), dzień równonocy wiosennej. Jest to wspaniała okazja aby zwrócić szczególną uwagę na piękno naszej planety. To w końcu jej symboliczne imieniny. Z tej okazji chcę Wam przedstawić El Hierro, kolejny punkt na naszej mapie rejsu - najmniejszą zamieszkałą wyspę archipelagu, wysuniętą najbardziej na zachód i na południe ze wszystkich Wysp Kanaryjskich. Inaczej Isla del Meridiano (Wyspa Południkowa) od 2000 roku jest uznana przez UNESCO za rezerwat biosfery. W 2013 uruchomiono na wyspie sieć Wi-Fi dzięki, której na całej wyspie jest dostępny bezpłatny internet, w rzeczywistości przesył danych jest dość wolny, ale przydomek „Smart Island” ma się dobrze. W 2014 dzięki wykorzystaniu odnawialnych źródeł energii El Hierro stała się pierwszą na świecie całkowicie samowystarczalną energetycznie wyspą.


Dla mnie ta wyspa jest najbardziej mistyczna i enigmatyczna ze wszystkich Wysp Kanaryjskich, kojarzy mi się z siłami natury, jest nieoczywista, ma wiele tajemniczych zakamarków. Zamieszkuje ją niewiele ponad 10 tyś osób, ruch turystyczny jest znikomy, a w czasach pandemii tym bardziej ograniczony. Dlatego warto tu zawitać jeśli chce się odpocząć od zgiełku codzienności.


Dopływamy do Puerto de La Estaca w nocy, jesteśmy jednymi z czterech, może pięciu jachtów cumujących w tym porcie. Cumy odbiera od nas nasz rodak i zaprasza na wieczór szantowy na pokład swojego katamaranu. Przyjmujemy zaproszenie i cały wieczór mija nam na śpiewaniu, opowiadaniu historii i popijaniu wina. Naszymi sąsiadami jest francuska para, która za kilka dni wybiera się w długi rejs przez Atlantyk. Ich portem docelowym jest Martynika. Z tego powodu jak tylko mają okazję to biegają, chodzą i są bardzo aktywni, gdyż najbliższe 3 tygodnie spędzą na swoim jachcie we względnym bezruchu.


Rankiem wybieramy się w podróż po wyspie. Pierwszym punktem jest Villa de Valverde, stolica wyspy, nie ma tu wysokiej zabudowy, wszystko utrzymane jest w tradycyjnym kolonialnym stylu, budynki mają maksymalnie dwa piętra wysokości. Hm…Valverde…zielona dolina…Raz ogrzewa nas słońce, za chwilę pada drobny deszczyk. Powietrze jest rześkie i czyste. Przed hiszpańskim podbojem wyspa zamieszkiwana była przez lud pochodzący z Afryki Północnej, wywodzący się z ludności berberyjskiej. Bimbacze, bo tak się nazywali, byli blisko spokrewnieni z Guanczami i Gomerami. W ich języku wyspa nazywała się „Hero” natomiast przybysze hiszpańscy przekształcili tę nazwę na El Hierro czyli z łaciny „żelazo”. Rdzenne ludy Wysp Kanaryjskich, oprócz pochodzenia, łączył ze sobą ten sam koncept mitologiczny reprezentowany przez boską moc natury. Każda wyspa miała swojego odrębnego boga-patrona. Na El Hierro były trzy główne bóstwa: bóg Eraorahan (obrońca i opiekun mężczyzn na wyspie), bogini Moneiba (opiekunka i obrończyni kobiet), a także trzeci odrobinę złowrogi, odrobinę tajemniczy bóg, Aranfaybo.

Eraorahan i Moneiba mieszkali na dwóch przeciwległych skałach, co pewien czas schodzili z nich i spotykali się aby wysłuchać modlitw ludzi. Aranfaybo był natomiast bogiem, do którego zwracano się w czasach trudnych, w czasach suszy i niedostatku, składano mu wtedy krwawe ofiary ze zwierząt. Jego imię znaczy „ten, który tworzy deszcz”. To tłumaczy wszystko…woda daje życie…


Aranfaybo jest jednym z tematów w cyklu utworów muzyki klasyczne na orkiestrę kameralną inspirowany mitologią kanaryjską. Udało mi się odszukać te utwory na YT i tutaj załączam link z utworem o Aranfaybo (https://youtu.be/gInX3-inrxw).

Pierwszym naszym przystankiem jest Pozo de las Calcosas, jest to letni kurort mieszkańców stolicy. O tej porze jest opustoszały, wszystkie domy są pozamykane na liczne zamki, łańcuchy i kłódki. Mimo świetlistych promieni słońca i pięknej pogody wygląda to trochę upiornie. Osada jest usytuowana tuż nad skalistym brzegiem. Granat oceanu i jego perłowe fale rozbijające się o intensywnie czarne wulkaniczne skały dodają tajemniczości temu miejscu. Gubimy się na chwilę w niewielkim labiryncie uliczek, spędzamy kilka chwil na obserwacji oceanu i jedziemy dalej do Mirador de La Peña, to obowiązkowy punkt programu, widok z tego miejsca zapiera dech w piersiach. Punkt widokowy jest dziełem architektonicznym. Zbudowany z naturalnych materiałów kompleks budynków wtapia się harmonijnie w zbocze. Niestety restauracja jest zamknięta…szkoda, bo obiad z takim widokiem na pewno smakowałby doskonale. Po drodze zatrzymujemy się w kilku malowniczych miejscowościach, chłoniemy klimat wyspy, robimy kilka zdjęć i jedziemy dalej…


Następnym punktem jest święte drzewo. Święte Drzewo Garoé (Arbol Santo), drzewo, które dawało wodę. Bimbacze otaczali to miejsce wielką czcią, dzięki niemu mieli dostęp do wody pitnej, a tym samym mogli długo opierać się hiszpańskim najazdom. Drzewo w koronie, z której kapią krople wody jest jednym z najważniejszych symboli wyspy. Drzewem tym najprawdopodobniej była Ocotea foetens czyli przedstawiciel wawrzynowatych, o których pisałam przy okazji zwiedzania La Palmy. Duże liście drzewa rosnącego na wysokości ponad 1000m n.p.m. (najwyższy punkt na wyspie to 1 501 m n.p.m. - Volcan de Malpaso) są w stanie destylować wodę z mgieł docierających do niego. Woda skrapla się na liściach, a następnie spływa do zagłębień u podstawy drzewa. Dla Bimbaczów był to cud i świętość. Było to też jedyne źródło wody na wyspie, dlatego pilnie strzegli jego tajemnicy. Niestety historia napisana przez pewną miłość odkrywa tajemnicę Świętego Drzewa i wystawia lud Bimbaczów na klęskę w walce z hiszpańskim najeźdźcą… Pewnego pięknego dnia księżniczka Bimbaczów, Guarazoca spotyka na plaży andaluzyjskiego żołnierza Gonzalo de Espinosę. Bardzo szybko zakochuje się w żołnierzu i bez większego wahania wyjawia mu sekret Bimbaczów. Na jego prośbę prowadzi go do Świętego Drzewa. Żołnierz niestety nie darzy księżniczki szczerym uczuciem i bezwzględnie wykorzystuje tę informację…ostatnie walczące plemię Bimbaczów zostaje podbite. Zawiedziona Guarazoca, zrozumiawszy konsekwencje swojego czynu, przyznaje się do winy jednak nie znajduje zrozumienia u swojego ojca, króla Bimbaczów, zostaje skazana na śmierć przez ścięcie głowy. Hiszpanie, aby uczcić pamięć dziewczyny, która dosłownie straciła głowę dla miłości, ufundowali miasteczko i nazwali jej imieniem…Guarazoca.

W 1610 r. wyspę nawiedziły bardzo silne wiatry i drzewo Garoé zostało wyrwane z ziemi, która tak dumnie je karmiła. Po tym zdarzeniu zniknęła również całkowicie rdzenna ludność El Hierro, między innymi z powodu braku wody. To drzewo, na które dziś patrzymy zostało zasadzone w 1949 roku na miejscu starego, potężnego Garoé, na jego pamiątkę. Zapiski podają, że Garoé mało średnicę 1,5m. Mimo że obecne drzewo nie jest aż tak okazałe to i tak robi wrażenie, miejsce jest mistyczne, ciche, spokojne. Powietrze jest tu wilgotne i pachnie mchem i zielenią.


Dotarliśmy na miejsce. Przed wejściem do Centro de Interpretacion de Arbol Garoé spotkaliśmy grupkę turystów, która właśnie skończyła zwiedzanie (tak nawiasem to jedyni turyści jakich spotkaliśmy tego dnia). Rozmowę zagaił Pan z psem, jak się okazało był to Czech, który trochę mówił po polsku i bardzo nalegał, abyśmy odwiedzili to miejsce, zapewniał, że nie będziemy żałować. Był dość osobliwie ubrany, nosił szpiczasty kapelusz oraz skórzaną torbę na ramię, wyglądał trochę jak współczesny mag może druid. Towarzyszył mu pies, prawdopodobnie wilczak, ale nie jestem pewna która rasa dokładnie, ale definitywnie było mu blisko do wilka. Nikogo innego z tej grupy nie zapamiętałam. Człowieka z psem spotkamy jeszcze raz podczas zwiedzania El Hierro, ale o tym później.


Mieliśmy wspaniałą okazję odwiedzić święte drzewo w spokoju, byliśmy jedynymi turystami. Dzięki temu delektowaliśmy się tą mistyczną atmosferą. Było to dla mnie niezapomniane wrażenie, na pewno jeśli wrócę na El Hierro to odwiedzę powtórnie Garoé.

Po krótkim spacerze wracamy do samochodu i kierujemy się w stronę tytułowego miejsca na wyspie czyli Południka Zero upamiętnionego w czasach współczesnych Pomnikiem. Jedziemy wąską, krętą drogą, która prowadzi przez mglisty, soczyście zielony las. Gdy wyjeżdżamy z lasu widzimy po lewej stronie wielką rzeźbę… „El Pastor”….przedstawiającą człowieka w szpiczastej czapce, z kijem pasterskim w dłoni i w towarzystwie psa…jak doczytuję później jest to gatunek wilczaka, a dokładnie wilczak Herreño, jest on psem pasterskim. Rzeźba nawiązuje do tradycji pasterskich wyspy. Nagle dociera do nas, że taki obrazek to my już dziś widzieliśmy. W życiu nie ma przypadków, spotkany przez nas Czech wydał nam się bardzo podobny do pasterza wyrzeźbionego w brązie, a jego czworonożny przyjaciel pasował jak ulał do swojego metalowego odpowiednika. To utwierdziło mnie odczuciach, że ta wyspa jest mistyczna i tajemnicza, że magia wita nas tu na każdym kroku.

Jeszcze kilka zakrętów, jeszcze zjazd i znów zakręty i jesteśmy na kamienistym parkingu, wysiadamy i idziemy za znakami. Zmierzamy przez wulkaniczne pole w kierunku pomnika ustawionego tu na pamiątkę Południka Zero. Przez stulecia wyspa była uznawana za punkt odniesienia do wykreślania map i dokonywania obliczeń geograficznych. W II w n.e. Ptolomeusz wykorzystał wyspę jako południk odniesienia. Na wschód od Południka Zero zaznaczało się wartości dodatnie. Dlatego na mapach Starego Świata wszystkie wartości południkowe są wschodnie i dodatnie. Do czasu jak Krzysztof Kolumb odkrył nowy ląd to właśnie El Hierro była najdalej na zachód wysuniętym skrawkiem Starego Świata. Mówiło się, że tuż za zachodnim brzegiem El Hierro jest koniec świata, a ocean urywa się tu i spada w nieodgadnioną pustkę wszechświata. Obecnie wiemy, że wyspa Flores jest najdalej na zachód wysunięta wyspą europejską, ale w czasach Ptolomeusza archipelag Azorów nie był jeszcze odkryty, stało się to dopiero pod koniec XV wieku. Południk Ferro (bo tak się nazywał) leży 20 stopni za zachód od Paryża. Z tego powodu król Francji Ludwik XIII oraz diuk francuski Armand-Jean du Plessis de Richelieu potwierdzili w 1634 roku, że Południk Ferro powinien być używany na mapach jako punkt odniesienia.


Jak wiemy wszystko się zmienia i ewoluuje, tak samo stało się z Południkiem Ferro. Wiemy, że w późnym średniowieczu współrzędne na mapach nie były zunifikowane, funkcjonowało kilka południków zero. Między innymi Południk Krakowski, to jest już kolejna historia, którą będę musiała kiedyś Wam opowiedzieć. Natomiast dzisiaj, według powszechnie stosowanego systemu południk zero znajduje się w Greenwich, mapy mamy już ujednolicone, a system GPS przychodzi nam z pomocą w każdej chwili. Ale wróćmy na El Hierro. Krajobraz tej części wyspy jest surowy, skalisty, wygląda niczym powierzchnia Marsa na zdjęciach wykonanych w drugiej połowie lutego 2021 roku przez łazik NASA Prevalence. Mimo swej surowości i szorstkości jest tu pięknie. Odwiedzamy również oddaloną o 1km w linii prostej latarnię Faro de Orchilla, a że zapada powoli zmrok to jesteśmy świadkami jak latarnia włącza się i wysyła w przestrzeń pierwsze błyski wskazujące właściwą drogę do domu. Wracamy tą samą drogą najpierw mijamy „El Pastor” a później wjeżdżamy w mglisty, soczyście zielony las. Kolację jemy w przydrożnej restauracyjce, bo tak naprawdę przez cały dzień nie mieliśmy okazji zjeść porządnego obiadu.


Po trudach dnia zasypiamy w naszym pływającym domu, nabieramy sił aby nazajutrz odwiedzić jeszcze dwie atrakcje.


Rankiem jesteśmy pierwszymi turystami w muzeum etnograficznym, gdzie zwiedzamy tradycyjne miasteczko Bimbaczów (Poblado de Guinea). Tu możemy zobaczyć jak żyli pierwsi mieszkańcy El Hierro. Wchodzimy po kolei do małych kamiennych domków, możemy poznać sekrety wykorzystania naturalnych wulkanicznych tuneli lawowych. Służyły one przede wszystkim do gromadzenia wody jako cysterny, ale też jako lodówki czy magazyny.


Największa tuba wulkaniczna zostaje na koniec. Odkryto ją przypadkowo podczas budowy Lagartario. Po prostu pracująca koparka nagle zaczęła się zapadać. Obecnie tuba jest udostępniona zwiedzającym. Można wejść do niej jedynie z przewodnikiem, względy bezpieczeństwa są tu odrobinę wygórowane, pani przewodnik nakazuje nam ubrać kaski i kilkakrotnie przestrzega abyśmy uważali, bo jest tu niebezpiecznie. Cóż trzeba się podporządkować chociaż moim zdaniem nie ma tu aż takiego niebezpieczeństwa. Sądzę, że wynika to z dbałości o turystę.


Drugim punktem jest Lagartario - Centro de Recuperacion de El Lagarto Gigante de El Hierro - tu można zobaczyć Gigantyczną Jaszczurkę z El Hierro (Gallotia simonyi), w przeszłości zasiedlała całą wyspę, później została uznana za wymarłą. Jednak w 1974 zauważono w okolicach Fuga de Gorreta kilka osobników z tego gatunku. Od tego czasu próbuje się przywracać ten gatunek naturze. Centrum prowadzi swoje działania naukowo-badawcze, prowadzi hodowlę jaszczurek oraz pełni funkcję informacyjną i turystyczną. Przewodnicy z wielką chęcią i entuzjazmem opowiadają o działalności ośrodka, o jaszczurkach i o swojej pracy. Naprawdę warto odwiedzić to miejsce, a niewielka opłata za bilet stanowi dobre wsparcie dla pracy Centrum.


Jest jeszcze jeden temat który chciałabym poruszyć. El Hierro jaki wszystkie Wyspy Kanaryjskie jest wyspą wulkaniczną. Jest nadal aktywna sejsmicznie, a od roku 2010 notowane są częstsze niż w przeszłości wstrząsy. Na morzu w okolicy wyspy, kilka kilometrów na południe od El Hierro, widoczne są skutki trwającej pod wodą erupcji wulkanicznej (wzrost temperatury wody, wiry, wydobywający się gaz i wypływające kawałki materiału piroklastycznego). Według wulkanologów zjawiska te wskazują na tworzenie się w tym miejscu nowej wyspy, która w przyszłości, raczej odległej może połączyć się z wyspą El Hierro.


Wiele mogłabym jeszcze pisać o tej wyspie. Tak, El Hierro skradło mojego ducha. Mistycyzm tej wyspy przyciąga jak magnes. Jeśli kiedykolwiek będziecie mogli tu zawitać, nie wahajcie się, wyspa każdego może zaskoczyć.


La Gomera, czyli historia niespełnionej miłości.


La Gomera jest to jedna z najstarszych geologicznie wysp archipelagu i tak jak wszystkie wyspy ma pochodzenie wulkaniczne. Najwyższy szczyt wyspy to Garajonay (1487 m n.p.m.). Ta okrągła wyspa, większa od El Hierro, cała poprzecinana jest przez rozległe głębokie wąwozy, a jej wybrzeże jest urwiste. Naturalna roślinność to między innymi lasy wawrzynowe, a żyzna ziemia jest wykorzystywana pod uprawy: awokado, mango, papaji, ziemniaków, pomidorów. Wzniesienia i szczyty mają często płaskie wierzchołki, a zbocza wąwozów ukształtowane są przez pokolenia mieszkańców w formę pól tarasowych. Całość stanowi unikalny krajobraz, ale takie ukształtowanie terenu utrudnia też kontakt. Z tego powodu na Gomerze powstał unikalny język gwizdany, dzięki, któremu w czasach gdy nie było telekomunikacji mieszkańcy mogli porozumiewać się na dalekie odległości. El Silbo lub Silbo Gomero jest formą gwizdaną lokalnego dialektu języka hiszpańskiego, pierwsze wzmianki o tym wynalazku znajdują się już w XV-wiecznych tekstach. Pierwotnie używany przez Guanczów i prawdopodobnie przez nich wymyślony język zaadaptowany został przez hiszpańskich osadników. Był przekazywany z ojca na syna jako dodatkowe narzędzie do pracy w polu. W połowie XX.wieku wraz z rozwojem transportu i telekomunikacji El Silbo zaczął zanikać. Jednak pod koniec XX wieku aby ocalić ten ciekawy sposób komunikacji wprowadzono go do szkół jako obowiązkowy przedmiot, a w 2009 Gwizd Gomerykjski został wpisany na listę Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Obecnie jest to jedyny funkcjonujący język gwizdany na świecie, szacuje się, że prawidłowo posługuje się nim około 22 000 osób. Podczas naszej objazdówki po wyspie mieliśmy szczęście spotkać Gomera, który zaprezentował nam swoje umiejętności gwizdowe.


Na Gomerę zawijamy późnym wieczorem, oglądamy gwiazdy i obserwujemy powierzchnię oceanu. To podczas podejścia do portu w San Sebastian de La Gomera napotykamy na fluorescencyjny plankton. A na niebie lokalizujemy jeden z najjaśniejszych obiektów na niebie półkuli północnej (po Słońcu, Księżycu i Syriuszu) czyli Kanopus. Podejście do portu jest ciasne, ale bardzo dobrze oznaczone bojami. Trzeba być uważnym gdyż droga wyznaczona dla jachtów i innych małych jednostek sąsiaduje z drogą dla promów i wycieczkowców. A uwierzcie mi, nie chcielibyście zaliczyć bliskiego spotkania z takim gigantem. Zaraz po zacumowaniu i dopełnieniu formalności w kapitanacie pędzimy na nocny spacer, aby przypomnieć sobie topografię miasta. I jeszcze szklaneczka złocistego trunku na dobranoc…


Na następny dzień tradycyjnie wypożyczamy samochód i w drogę. Kierujemy się w stronę centralnej części wyspy, czyli do Parku Narodowego Garajonay. Obowiązkowo po drodze zatrzymujemy się w punktach widokowych m.in. Mirador de los Roques, Mirador del Morro de Agando i Mirador de Tejaque, tu właśnie spotykamy Gomera, który prezentuje nam El Silbo i sprzedaje domowe wino. Wieczorem okazuje się, że wino to już niestety ocet, ale przynajmniej usłyszeliśmy na żywo gomerykjski gwizd.


Park Garajonay pokrywa około 10% wyspy i zlokalizowany jest wokół szczytu Alto de Garajonay (1487m n.p.m.). Większość parku to trzeciorzędowe lasy wawrzynowe, które są reliktem właśnie trzeciorzędu, 15-40 milionów lat temu takie lasy pokrywały południową Europę i Afrykę północną. Lasy gomeryjskie zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Te lasy są wyjątkowe nie tylko ze względy na endemiczną florę i faunę, ale stanową specyficzny typ górskiego, międzyzwrotnikowego lasu mglistego. Występują zwykle w miejscach, gdzie północno-wschodnie wiatry po spotkaniu gór powodują formowanie się chmur, takie lasy rzadko rosną na południowych zboczach. Są zwykle kilkuwarstwowe, roślinność jest soczyście zielona i bujna. Drzewa osiągają tutaj najwyżej 20m wysokości, przeważnie jest to około 15m, często pokrywają się obficie mchami, porostami i innymi epifitami. Zachodzi tu ważny proces, jak sama nazwa wskazuje w lesie mglistym dochodzi do kondensacji pary wodnej, w skutek czego utrzymują się tu chmury i mgły. Często padają tu delikatne mżawki. Taki las dostarcza wody wyspie. Nie wahamy się i idziemy na spacer po tysiącletnim lesie mglistym. Podczas naszego pobytu las był wyjątkowo mało mglisty, a w pewnym momencie nawet wyszło słońce. Obszar ten nazywa się Laguna Grande i jest punktem startowym do ponad dziesięciokilometrowej pętli pieszej. Tuż przy parkingu i wejściu na szlak jest restauracja, jednak w chwili kiedy my zwiedzamy restauracja jest nieczynna.

Kolejnym przystankiem na naszej drodze są źródła Los Chorros de Epina. Tu poznajemy legendę o niespełnionej miłości. Los Chorros de Epina to siedem źródeł reprezentujących miłość i niedolę, są one zwierciadłem, w którym każdy może się przejrzeć i jeżeli odbicie będzie jasne, czyste i wyraźne czeka tę osobę wielkie szczęście w miłości, jeśli jednak odbicie jest mętne to chyba zrozumiała jest treść przepowiedni. Z tym miejscem wiąże się też historia pewnej młodej dziewczyny. Miała na imię Gara i była księżniczką Agulo. Pewnego razu udała się do źródeł nie wiedząc nic o ich mocy przewidywania przyszłości. W pierwszym momencie zobaczyła swoje odbicie jasne, czyste i wyraźne, ale po dłuższym wpatrywaniu się woda zaczęła się mącić, a jej odbicie przestało być widoczne. Przerażona tym co zobaczyła pobiegła do lokalnego mędrca o imieniu Gerian i otrzymała odpowiedź: „Cokolwiek może się wydarzyć, wydarzy się. Pamiętaj uciekaj od ognia, inaczej ogień cię pochłonie.” Tego samego dnia na wyspie pojawił się przystojny młodzieniec wraz z ojcem, byli to przybysze z sąsiedniej Teneryfy. I jak to w historiach bywa Gara zakochała się w młodzieńcu z wzajemnością. Młodzieniec o imieniu Jonay oświadczył się jej i postanowili poinformować o swojej decyzji rodziców. Gdy to się stało na Teneryfie doszło do gwałtownego wybuchu wulkanu, ojciec młodzieńca widząc ten znak zakazał im się spotykać, a synowi nakazał powrót do ojczystej Teneryfy. Wulkan umilkł, a Gara zrozumiała słowa przepowiedni, ta miłość nie może mieć miejsca, Woda i Ogień nie mogą się szczęśliwie spotkać. Młodzieniec okrutnie tętnił za ukochaną, pewnego dnia nie mogąc już dalej tak cierpieć rzucił się wpław przez morze i dopłyną na Gomerę do swojej ukochanej księżniczki. Jednak nic nie umknęło uwadze ojca, który posłał za nimi zwiadowców. Młodzi wiedząc, że świat nie powoli im być razem, uciekli w góry i tam popełnili samobójstwo. Stąd też najwyższy szczyt nazywa się Garajonay do ich imion.

Mimo historii odważyliśmy się spojrzeć w źródła i zobaczyliśmy czyste odbicia. Co od tego czasu potwierdziło się wielokrotnie.


Po wizycie u źródeł miłości kierujemy się w stronę pięknego i wyjątkowego miejsca czyli do doliny Valle Gran Rey, doliny Wielkiego Króla. Jej nazwa pochodzi od wielkiego króla Guanczów. Brał on udział w powstaniu przeciw kastylijskim najeźdźcom w 1488 roku. Kręta droga prowadząca przez dolinę wiedzie nas do nadmorskiego miasteczka o tej samej nazwie. Mijamy liczne pola tarasowe, uprawy warzyw, plantacje bananowców. Podziwiamy małe urokliwe domki wkomponowane w porośnięte niską górską roślinnością zbocza. Miasteczko ma kameralny klimat, jest tu sześć plaż i malutki port jachtowy. Przy głównej promenadzie stoi pomnik wcześniej wspomnianego króla. Podpis pod pomnikiem głosi: „Hołd dla Hautacuperche, bohatera, który w 1488 stanął na czele rebelii Gomerów. Ta rzeźba jest symbolem szlachetności, odwagi, godności i miłości mieszkańców La Gomery”. Gubimy się na chwilę wśród niewielkich domków i krętych uliczek. Ruch turystyczny jest tu raczej skąpy, nawet w szycie sezonu nie ma tu tłumów i miasteczko zachowuje swój kameralny charakter. Nie mamy czasu na kąpiel w morzu i plażowanie, musimy zadowolić się symbolicznym brodzeniem wzdłuż plaży. Jeszcze szybkie odwiedziny w porcie Vueltas i w drogę. Zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych, jest to niemal obowiązek. Polecam zatrzymać się na Mirador de la Curva del Queso oraz Mirador Ermita del Santo tu można zostawić auto i przespacerować się po tarasach i popatrzeć na El Hierro i La Palmę. Po drodze robimy jeszcze kilka szybkich przystanków na podziwianie natury. To u nas normalne, widzimy strzałkę i jest szybka decyzja, postój i podziwianie widoków. Jest tu nawet szlak dla amatorów MTB…

Przejeżdżamy przez gminę Vallehermoso, tu godną polecenia atrakcją jest Punta de los Organos, czyli monumentalne bazaltowe formacje skalne przypominające organy. Sądzę jednak, że lepiej podziwiać je z poziomu jachtu lub łodzi.


Zmierzamy dalej do Agulo…pamiętacie jeszcze księżniczkę Garę? To właśnie jej miasteczko. Agulo nazywane bywa zielonym balkonem ze względu na liczne plantacje bananowców oraz piękny widok na Teneryfę. Dalej zmierzamy w stronę Santa Catalina i z punktu widokowego Mirador de La Punta podziwiamy Teneryfę i jej najwyższy szczyt. Pod nami rozciąga się majestatyczna czarna plaża, perłowo białe fale rozbijają się o brzeg.

Czas wracać już do portu, zostało nam jeszcze zwiedzanie San Sebastian.


San Sebastian de La Gomera to stolica wyspy, jest głównym portem Gomery. Uważa się, że to właśnie na Gomerę kilkakrotnie zawitał Krzysztof Kolumb podczas swoich wypraw „do Indii”. Koniecznie trzeba zwiedzić miejsca związane tym wielkim podróżnikiem. Jest tu jego dom (Casa de Colon) oraz muzeum poświęcone jego osobie i wyprawom prowadzącym do wielkich odkryć geograficznych. W kościele Nuestra Senora de La Asuncion na bocznym ołtarzu po lewej stronie widnieje malowidło przedstawiające flotę Kolumba i jego słynną Santa Marię. W pobliżu portu jest plac ze studnią, z której wyprawa Kolumba czerpała wodę.

W pobliżu portu mamy jeszcze kilka atrakcji. Na szczególną uwagę zasługuje Torre del Conde - gotycka forteca będąca jednym z najstarszych architektonicznie pomników i najstarszą fortecą na Wyspach Kanaryjskich. Ma charakter wojskowy, ale najprawdopodobniej nigdy fortecą jako taką nie była, nie ma w niej miejsca na broń, jej lokalizacja też nie jest dobrze przemyślana. Prawdopodobnie miała spełniać funkcje reprezentacyjne. Jej budowę zlecił Hernan Peraza el Viejo między 1447 i 1450. Podczas buntu Gomerów elity rządząc wyspą w tej wieży właśnie znalazły schronienie. Jest to jedyna fortyfikacja z okresu podboju Wysp Kanaryjskich przez Koronę Kastylii w latach 1402-1496, która przetrwała do naszych czasów. Obecnie mieści się tutaj muzeum historii miasta i zbiór dawnych map La Gomery i Wysp Kanaryjskich. Można tu zobaczyć pierwszą mapę La Gomery narysowaną przez włoskiego inżyniera wojskowego Leonardo Toriani w 1588 roku.


Na popołudniową lub wczesnowieczorną przechadzkę proponuję Faro de San Cristobal usytuowaną tuż nad portem na Punta de San Cristobal. Jest to czynna latarnia, to ona wskazuje drogę żeglarzom. Dla zainteresowanych jej światło i zasięg to Fl (2) W 10s, 21M, 15m.


Jestem przekonana, że podczas naszej objazdówki wiele ciekawostek nam umknęło. Tyle ile widziałam to opisałam i mam nadzieję, że sprawiłam Wam tym radość, może czegoś nondowiedzieliście. A i jeszcze jedno jeśli jesteście fanami biżuterii proponuję sprezentować sobie lub swoim bliskim jakiś drobiazg z perłą. W San Sebastian jest wiele drobnych lokalnych sklepików, z wyrobami jubilerskimi. Mimo, iż krąży dziwny przesąd, że perły przynoszą nieszczęście to ja z tego miejsca chciałabym je odczarować. Kilka dobrych lat temu sprawiłam sobie właśnie podczas pobytu w San Sebastian de La Gomera kolczyki z perłami i jedyne co mi przynoszą to szczęście.


Na zakończenie dnia odwiedziliśmy rodzinny lokal La Tasca - oprócz wyśmienitych dań rybnych, lokalnym specjałem jest zupa z rukwi wodnej. Rankiem następnego dnia postanowiliśmy odrobinę się zrelaksować na plaży w pobliżu portu, by wczesnym popołudniem oddać cumy i odpłynąć już w kierunku Teneryfy i naszego portu macierzystego.


Mam nadzieję, że będę miała teraz trochę więcej czasu, bo jest kilka tematów, o których na pewno chciałabym napisać i podzielić się z Wami swoją wiedzą.


Tymczasem jacht Bahari wraz ze swoim dzielnym Kapitanem Grzegorzem opływa Sycylię. Życzę pomyślnych wiatrów i stopy wody pod kilem. Na pewno będą morskie opowieści jak wrócicie.


Pozdrawiam!

Laura

38 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page